Budzące się życie
4.30 dzwoni budzik. Jest ciemno. Okropnie ciemno. Chce mi się spać. Cały świat jest jeszcze pogrążony w mroku. Siadam półprzytomny na łóżku pod moskitierą. Po co ja miałem wstawać tak wcześnie? Ach tak idziemy zobaczyć wschód słońca, trzeba się zbierać! To nigdy nie było łatwe dla mnie aby poświęcić ten najwspanialszy komfort na świecie – błogi sen dla zewnętrznego celu.
Idę do grupy. Jest 4.45, a z nami nie ma jeszcze przewodnika. Miał na nas czekać o tej porze. Denerwuje się. Panuje całkowita ciemność, jest wilgotno i parno. Od dżungli czuć lekki chłód. Ktoś małą latarką świeci nam w oczy.
-Buenos Dias. Ilu Was jest? Pyta szorstko po hiszpańsku jegomość.
-8 – odpowiadamy.
-Hm. Ja mam zaprowadzić do ruin grupę 20 osób – stwierdza wolno starszy mężczyzna po czym milknie.
W America Latina brak organizacji zawsze jest wpisany w plan działania. Mówię zdecydowanym głosem, że jesteśmy jedyną grupą, która czeka na przewodnika i powinniśmy wychodzić teraz bo inaczej nie zdążymy na wschód. Staram się aby mój ton głosu brzmiał silnie i przekonywująco. Henry, tak się nazywa nasz el guia (czyli przewodnik). stoi chwilę zdezorientowany po czym gestem ręki każe nam iść za sobą.
W ciszy, milczeniu i jeszcze sennym transie wychodzimy na trakt. Jesteśmy na terenie parku narodowego, więc po chwili zbliża się do nas umundurowany strażnik i sprawdza bilety. Zostawiamy ostatnie światła obozu za sobą i wchodzimy do lasu. Przed nami rozciąga się głęboka, prastara i wielowarstwowa puszcza. Liany wiją się wszędzie wokoło, mech porasta każde przewrócone drzewo. Korony drzew są niewielkie jednak ściśle do siebie przylegając tworzą gęsty dywan nad naszymi głowami. Najwyższe drzewa sięgają 60 m a najstarsze liczą do 500 lat.
Niebo jest dzisiaj ciemne, pochmurne. Mgła spowija gęstym kożuchem niewyraźne kształty gałęzi, konarów i roślin. Mam nadzieję, że niebawem się rozpogodzi. Nasz przewodnik nie jest zbyt rozmowny, zachowuje się jakby denerwował go fakt, że musiał wstać dzisiaj tak wcześnie. Co jakiś czas schodzi ze ścieżki i prowadzi nas na drogę przez zarośla mrucząc pod nosem „shortcut” (tłum. skrót). Idziemy już od pół godziny i wiem, że gdyby el guia nas tu zostawił, musielibyśmy czekać na świt żeby zorientować się gdzie my właściwie teraz jesteśmy.
Z ciemności wyłaniają się fragmenty ruin. Wchodzimy na wąskie przejście pomiędzy potężnymi, równo przyciętymi, porośniętymi mchem blokami skalnymi. Przeciskamy się między wąskimi ścianami i docieramy na wielki plac. W tym samym momencie mgła się rozpierzchła. Przed nami pojawiły się schody wielkiej piramidy oświetlonej srebrnymi promieniami księżyca. Znaleźliśmy się w miejscu zwanym Gran Plaza (tłum. Wielki Plac), które ponad tysiąc lat temu stanowiło serce wielkiego miasta Yax Mutul. Miasto liczyło nawet do 50 tysięcy mieszkańców.
Słowo ti ak’al najczęściej wywodzi się z języka Maya itzá (w Gwatemali w użyciu jest ponad 20 majańskich języków). W maya itzá Tikal oznacza „miejsce wielu głosów”. Znaczenie to ma związek z akustycznymi efektami jakie powstają w obrębie ruin. Termin ten ukuł się w XIX wieku podczas prowadzonych wykopalisk. Dużo później archeolodzy odnaleźli glify (majańskie pismo), w których podana była prawdziwa nazwa ośrodka– Yax Mutul. Do dzisiaj nie udało się jednak rozszyfrować prawdziwego znaczenia tych słów.
Po obydwu stronach Wielkiego Placu wznoszą się majestatyczne Wysokie świątynie. Jest coś niezwykłego w atmosferze tego miejsca. Milkniemy i chłoniemy tę chwilę. Spogląda groźnie na nas 47 metrowa piramida Templo 1. Nazywana Ah Cacao lub świątynią wielkiego jaguara. Skierowana jest na zachód. W środku piramidy odnaleziony został grobowiec Jasaw Chan K’awil jednego z największych władców epoki. Za naszymi plecami w kierunku wschodzącego słońca spogląda dla równowagi druga, 37 metrowa piramida Templo 2. Nazywana jest też świątynią masek. Jest coś szczególnego i niebywałego w fakcie że jesteśmy pośrodku gęstej dżungli tropikalnej, tuż przed świtem, w ciszy wpatrując się w pozostałości jednej z największych prekolumbijskich cywilizacji Ameryki. Tak jak ślady pozostawione na ziemi przez zwierzę, starożytna kultura Majów odbiła w tym miejscu swoją władczą pieczęć.
Tikal, czy też Yax Mutul, spaja sieć szerokich dróg zwanych sacbeob. Zbudowane z wapienia łączą Wielki Plac z świątyniami. Miasto utrzymywało ścisłe relacje polityczne i ekonomiczne z osiedlami na terenie całej Mezoameryki. Włącznie z tak odległymi ośrodkami jak Teotihuacan w dolinie Meksyku.
Znajdują się tu tysiące starożytnych budowli. Większość z nich przykrywa jeszcze gruba warstwa gleby i roślinności. Tylko niewielka część została odsłonięta po dekadach prac archeologów. Do najświetniejszych obiektów, nad którymi wciąż pracują naukowcy, należy 6 olbrzymich sięgających do 70 metrów piramid. Nazywane są Temples I – VI (Świątynie I-VI).
My udajemy się teraz do tej najwyższej 70 metrowej – Temple IV. To stamtąd mamy oczekiwać pierwszych promieni brzasku. Zostawiamy za plecami Gran Plaza oraz przyglądające się sobie w zahipnotyzowanym spojrzeniu dwie piramidy. Przed ponownym wkroczeniem na właściwą ścieżkę mijamy jeszcze Acropolis – dawny cmentarz kapłanów i władców. Z ziemi dumnie sterczą kamienne stelle, które jak wielkie nagrobki, dokumentowały potężną elitę i ważne wydarzenia minionej cywilizacji. Po dłuższej chwili marszu przez gąszcz zarośli i lian docieramy do najwyższej, strzelającej wysoko ponad warstwę koron drzew piramidy Templo IV.
Wspinamy się na drewnianą, zbudowaną tuż obok piramidy, konstrukcję. Przecina wszystkie piętra roślinne puszczy – runo, liany, krzewy, epifity i drzewa. Czuję łagodny powiew wiatru na policzkach. Jestem już na szczycie ponad koronami. W półmroku nocnego nieba siadam na najwyższym schodku świątyni. Opieram się plecami o kamienną płytę która wznosi się jeszcze 5 metrów wyżej i jak dumny pióropusz dekoruje całą piramidę. Mimo, że niewiele widać wyraźnie wiem, że dżungla ciągnie się po horyzont we wszystkich kierunkach. Jak samotna wyspa wznosimy się ponad uśpionym jeszcze lasem. Choć głazy na których usiedliśmy mają ponad 1200 lat rodzi się w me mnie poczucie wzniosłości, z tego dokonania człowieka. Jest w tym też coś z satysfakcji zapanowania nad losem, władczości nad nieokiełznaną przyrodą. Jednak czy aby na pewno udało nam się zapanować nad przyrodą i swoim losem? Może to właśnie dzisiaj powinniśmy okazać więcej pokory i poszukać pojednania w obliczu nieokiełznanych sił przyrody?
Do świtu zostało prawie pół godziny. Przymykam oczy. Wyobrażam sobie jak wyglądało, 1200 lat temu, życie codzienne tętniącej tutaj kultury. Z tego samego miejsca, gdzie teraz jestem ja, spoglądał w dół przyozdobiony piórami quetzala, najwyższy kapłan. Quetzal to ptak narodowy Gwatemali i prawdziwa rzadkość do zobaczenia na co dzień. Jest to chyba najpiękniejszy ptak na świecie. Przypomina legendarnego feniksa. Majowie wierzyli, że jest posłańcem bogów.
Senność opuściła mnie całkowicie. Na najwyższych schodkach Templo IV, 70 metrów nad ziemią i około 15 metrów nad koronami drzew zebrała się już całkiem spora gromadka ludzi. Co ciekawe, panuje zupełna cisza. Jest to ta sama cisza która w kościołach wybrzmiewa po uderzeniu w gong, najczęściej przed lub po ważnej części ceremonii. Słyszę swój miarowy oddech. Zmysły wyraźnie się wyostrzają. Mam wrażenie że wszystkimi nerwami chłonę ciszę, noc i las tropikalny. Podparty plecami o pióropusz piramidy wpadam w rodzaj elektryzującego zamyślenia.
Chwilę błogiego rozluźnienia i wszechogarniającej ciszy przerwał rozdzierający, przeraźliwy dźwięk który, jak grzmot pioruna, przebiegł nad koronami drzew. Spowodował, że nasze oddechy i mięśnie zamarły, a źrenice się powiększyły. Dreszcz strachu i ekscytacji przeszedł mi po plecach.
Jeden z największych gatunków małp tych lasów się przebudził. Los araguatos (tłum. wyjce) to potężne zwierzęta, których ryk niesie się nawet do 5 km. Samce wykorzystują wibrujące odgłosy do obrony terytorium. Komunikują swoim konkurentom że dany obszar jest już zajęty. Los araguatas należą do najgłośniejszych ssaków naczelnych na świecie. Powoli budzą się pozostali członkowie stad i wkrótce dźwięki zaczynają się nakładać na siebie i wzmacniają się jeszcze bardziej. Nie wiadomo czy komunikują innym stan swojego ducha, czy też przygotowują się do wojny.
Jest to tak silne, pierwotne brzmienie, że co chwila przechodzą mnie ciarki po plecach. Jest to bardzo silna energia pozwalająca bronić swoich granic i terytorium. Siła, która chroni i zabezpiecza. Odkąd sam również dałem sobie prawo do czucia i wyrażania jej poczułem się dużo bezpieczniej, bardziej w swojej mocy i sprawczości. Lubię czuć tą energię. Wyjce chyba też ją lubią, bo koncert zdawał się trwać bez końca.
Słuchałem z uśmiechem i radością tego pierwotnego głosu dżungli. Nie wiem ile czasu minęło ale było to bardzo odświeżające i energetyzujące doświadczanie. Wkrótce odezwały się ptaki, papugi, ary, niezliczone owady, płazy i gady. Nastał nowy dzień. Nie widzieliśmy wschodzącego słońca. Dzień przyszedł powoli zamieniając czerń w szarość, szarość w biel, a gdy mgła się rozpierzchła nastała przejrzystość nowego dnia. Nikt nie żałował. Było to wspaniałe, głębokie doświadczenie budzącego się życia.
Z notatek.
Posted in Uncategorizedwith no comments yet.
Dodaj komentarz